Starszy szeregowy Marek Szewczyk z 10. Wrocławskiego Pułku Dowodzenia – dolnośląski Iron-man. "
- jakubfil
- 2 lis 2015
- 4 minut(y) czytania
Zaledwie sześć lat temu zaczął trenować biegi, jeszcze później nauczył się pływać. W krótkim czasie zanotował nieprawdopodobny sportowy progres. W sierpniu w wieku 30 lat Marek Szewczyk z Ujeźdźca Wielkiego koło Trzebnicy został wicemistrzem Polski w triathlonie na długim dystansie, czyli popularnym Ironmanie.

3,86 km (2,4 mil) pływania, 180,2 km (112 mil) jazdy na rowerze i 42,195 km (maraton, 26,2 mil) biegu. Ironman to chyba najcięższa dyscyplina sportu na świecie?
Marek SZEWCZYK: - Bardzo prawdopodobne, bo trzeba od A do Z włożyć wysiłek w to co się robi, a jak się jeszcze chce być w czołówce to trzeba się zdobyć na nadludzki wysiłek. Zdobycie tytułu wicemistrza Polski zajęło mi 9 godzin i 17 minut. A jeszcze miałem defekt roweru w trakcie mistrzostw. Spadło siodełko i nie mogłem go naprawić, przez to musiałem jechać blisko 30 kilometrów na zniżonym siodełku. Nie wykluczam, że właśnie ta sytuacja zaważyła na tym, że nie zdobyłem tytułu mistrzowskiego, który przegrałem o zaledwie półtorej minuty. Nie chcę się tłumaczyć, ale gdyby nie to siodełko, to zaoszczędziłbym około 10 minut
Ale to i tak największy sukces w Pańskiej niedługiej przecież karierze.
- Zgadza się. Dopiero w 2009 roku zacząłem biegać, a 3 lata później wystartowałem w swoim pierwszym maratonie i w ciągu kolejnych 12 miesięcy przebiegłem pięć maratonów. Ukończyłem koronę polskich maratonów, czyli Wrocław, Kraków, Poznań, Dębno i Warszawa. Ale mój pierwszy maraton był w Rzymie w marcu 2012 roku. Zacząłem od wyniku 3 godziny 27 minut. A teraz biegając dystans maratoński w Ironmanie, po przepłynięciu ponad 3 kilometrów i przejechaniu ponad 180 km rowerem, mam czas 3 godziny i 10 minut
A jak trafił pan do triathlonu?

- Impulsem było niepowodzenie w biegu na 4 kilometry. W 2009 roku startowaliśmy w jakichś biegach wojskowych i zatrzymałem się po ¾ dystansu. Nie miałem siły dalej biec, usiadłem na trawie, co oczywiście spotkało się z różnymi uwagami ze strony kolegów. Wtedy założyłem się z jednym z nich, że za trzy miesiące wygram z nim na 3 kilometry. I tak też się stało. Później, podczas wyprawy w góry, skręciłem jednak nogę i nie mogłem się ruszać. Ale, by nie wypaść z rytmu treningowego, poszedłem na naukę pływania. Nauczyłem się pływać, usłyszałem o triathlonach i tak to się zaczęło.
Taki progres, w tak krótkim czasie… Musi pan mieć doskonałe sportowe geny.
- Co ciekawe, nie mam w rodzinie żadnych sportowców. A że jestem chłopakiem ze wsi to wcale nie było mi łatwo zacząć uprawiać sport. Jeszcze z siedem lat do tyłu, jak ludzie na wsi widzieli biegacza, to się śmiali. Uciekałem więc po lasach przed ludzkimi spojrzeniami. Krążyłem po okolicach Ujeźdźca Wielkiego. A dziś już nikt się nie śmieje, a wielu znajomych czy sąsiadów też wskoczyło w stroje sportowe i przywiązuje większą wagę do aktywności fizycznej.
I biega Pan już po wsi bez wstydu.
- Szczególnie że często trenuję wtedy, gdy większość sąsiadów już śpi. Bo trenuję po pracy, kiedy wracam z pracy, zakładam dres i wychodzę biegać albo jadę na basen do Wrocławia. Czasami kończę już po północy. Muszę dodać, że dopiero od kilku miesięcy pracuję pod okiem wykwalifikowanych trenerów. We wrocławskim klubie GTV mam trzech różnych szkoleniowców od biegania, kolarstwa i pływania. I to zdecydowanie pozwoliło mi zrobić duży progres, a ponoć mam jeszcze potencjał na więcej.
Jest pan zawodowym żołnierzem. Jak w wojsku zapatrują się na Pańską pasję? Ma Pan jakieś wsparcie od armii?
- W wojsku mogę trenować tylko od czasu do czasu, bo to moja praca i mam wiele innych obowiązków. Staram się o przyjęcie do grupy sportowej, ale jest z tym problem, bo triathlon na dystansie Ironman nie jest dyscypliną olimpijską. Musiałbym przekwalifikować się na krótszy dystans.
Jak w związku z tym wyglądają Pana najbliższe plany sportowe?
- Przyszły rok będzie kluczowy dla mojej kariery, szczególnie że w lutym zostanę ojcem i przybędzie mi obowiązków. A jesienią chciałbym wystartować w zawodach moich marzeń, mistrzostwach świata na Hawajach. Ale wszystko pod warunkiem, że znajdę na to pieniądze. Najpierw musze pojechać na kwalifikacje do Francji. Start na Hawajach to szczyt, biorą w nich udział najlepsi zawodnicy z całego świata. To marzenie każdego triathlonisty. A ja to marzenie mogę spełnić, jeśli tylko na drodze nie stanie mi bariera finansowa. Bo naprawdę dobrze mi idzie i taki progres, jaki zrobiłem w taki krótkim czasie, jest nieprawdopodobny. Niektórzy pracują na to po kilkanaście lat, a i tak nie osiągają takich wyników. A ja uprawiam tę dyscyplinę praktycznie trzeci sezon.
Da się z tego wyżyć?
- Proszę mi wierzyć, że nie robię tego dla pieniędzy (śmiech). Z triathlonu nie da się utrzymać rodziny. Opłaty startowe są często wyższe niż nagrody. Od biedy za medal mistrzostw Polski można zasilić swój budżet o kilka tysięcy złotych, ale na innych zawodach nagrody finansowe są praktycznie symboliczne, jakieś perfumy, pendrive i to wszystko. Dlatego trzeba normalnie pracować.
Długo Pan tak jeszcze pociągnie?
- Mam 30 lat i wierzę, że najlepsze jeszcze przede mną. Czołowi zawodnicy świata mają często ponad 40 lat. Na długich dystansach niebagatelne znaczenie ma doświadczenie i rozwój odpowiednich partii mięśni, dlatego zawodnicy są tu jak wino, im starsi, tym lepsi (śmiech).
Wiem, że planuje Pan organizację zawodów triathlonowych w Trzebnicy. Jakieś konkrety?
- Triathlonu chyba nie da się zorganizować. Chcę zrobić duathlon, bo nie mamy w pobliżu odpowiedniego akwenu. Dlatego zawody będą miały formułę bieg-rower-bieg. Chcę o tym rozmawiać z panem burmistrzem i przekonać, że to doskonały pomysł. Taka impreza ściągnęłaby na start mnóstwo osób.
Rozmawiał ŁUKASZ HARAŹNY
Comments